piątek, 24 sierpnia 2012

W tym szaleństwie jest metoda

Zanim zacząłem wystukiwać kolejny wpis, kolega zapytał mnie czy tym razem mógłbym napisać o czymś innym niż o następnej młodej polskiej wokalistce spod znaku nowej fali alternatywy. Pomimo iż zapewne i tak go nie usatysfakcjonuję, bo kolejny wpis nie będzie dotyczył ani kosmosu, ani łazika na Marsie (a nie napiszę o tym nawet gdyby NASA wydało płytę), zmienię temat, żeby nie zanudzić na śmierć sympatyków astronautyki.
Jakiś wiek temu Mark Twain stwierdził, że zdrowie psychiczne i szczęście nigdy nie idą w parze. Więcej powiem – nie dobierają się też w pary z wrażliwością artystyczną, a już na pewno nigdy nie widziano ich w trójkę. Każdy szanujący się Kopernik wiedział o ludzkich skłonnościach do tytułowania geniuszy wariatami, a wszelkie komplementy prawione im były zaledwie pośmiertnie. Dziś sprawa wygląda dokładnie odwrotnie, nieśmiało wysnuwam więc tezę, że szaleńcem jest dziś ten, kto się do swojego szaleństwa publicznie przyznaje.

I tak jest z Michaelem Angelakosem z Passion Pit. Moment przed premierą krążka Gossamer lider zespołu oświadczył fanom, że musi podreperować swoje zdrowie psychiczne. Jakkolwiek by ono nie było w czasie nagrań nadszarpnięte, efekt wyniesiony ze studia jest conajmniej zadowalający. Fani się rozpływają, recenzenci twardzi jak lód, płytę przyjęli z mieszanymi uczuciami. Prawdą jest, że nie raz i nie dwa chłopaki z Passion Pit potrafią jednym riffem w połowie potencjalnego hitu zdjąć uśmiech z twarzy słuchacza. Mimo to, nikt nie odważył się zaprzeczyć jakoby na krążku nie było kawałków, które przywracają pozytywny grymas twarzy. Tylko jak taką muzykę zamknąć w pudełku?



Angelakos znał jednego człowieka, któremu pozwolił wejść w swoją głowę i wynieść z niej najcenniejsze pomysły na okładkę. Tym człowiekiem jest Mark Borthwick, brytyjski fotograf mody, chociaż w jego przypadku nad dodaniem słowa „moda” trzeba się poważnie zastanowić. Jego fotografie wygrywają niekonwencjonalnością w tej dziedzinie, od lamp studyjnych Borthwick zdecydowanie bardziej preferuje najjaśniejszą gwiazdę naszej galaktyki. W zasadzie wszystkie jego zdjęcia to wypadkowa bezpośredniego spotkania słońca z soczewkami obiektywu.
Wraz z Angelakosem stworzyli serię okładek – nie wiadomo dokładnie czy jeden trzymał, a drugi przyciskał, czy może trzymał i przyciskał ten pierwszy, a drugi rozmawiał przez telefon – nieważne. Efektem jest wyjątkowo spójny zestaw obrazów solidnie przefiltrowanych przez emocje, okładka albumu i trzech singli. Wszystkie znakomicie korespondują z dźwiękami, są wręcz sztuką epistolografii w projektowaniu dla muzyki, każda jest też opatrzona adekwatną typografią, częściowo pisaną ręcznie.

Projekt jest głośniejszy niż 70 decybeli, niestety podjęto fatalną decyzję o zamknięciu go w zwykłe plastikowe pudełko jewel case, które tłumi cały oniryczny charakter okładki. Ja też długo przekonywałem się do digipacków, ale przyznaję, pod względem estetyki papier zdecydowanie wygrywa z plastikiem.
Samemu Michaelowi Angelakosowi życzę szybkiego powrotu do zdrowia, chociaż jeśli szaleństwo motywuje powstawanie tak pozytywnej muzyki, to może szpital psychiatryczny wcale nie jest tutaj potrzebny?



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz