czwartek, 27 września 2012

Projektowy koniec świata

Pierwsza moja myśl po odpakowaniu pudełka z przesłaną płytą? Podróbka. Chamstwo w państwie. Oszukali mnie. Bałbym się nazwać pochlebnymi przymiotniki, które przychodziły mi do głowy, żeby wyrazić swoją kontrahencką miłość w komentarzu do aukcji.
Płyta ewidentnie wygląda jakby pirat amator dorwał się do bloku technicznego i zaczął produkować płyty na domowej drukarce atramentowej. Nawet na próżno szukać na pudełku tego, co służy do uspokajania własnego sumienia, czyli hologramu ZAIKSu. To właśnie pierwsze myśli, które towarzyszą siejącej niepokój nowej (choć już nie tak nowej) płytki Kumki Olik „Nowy Koniec Świata”. Chociaż muzycznie dopięta jest na ostatni guzik, wizualnie nie tylko zapięta jest do połowy, ale i guziki przyszyto chaotycznie.

A jednak! Teoria o podróbce przestała być tak oczywista, gdy zdjąłem folię i otworzyłem pudełko – krążek w środku wyglądał całkiem normalnie, żeby nie powiedzieć profesjonalnie. Uczciwie – na pewno nie da się czegoś takiego zrobić w warunkach domowych, chyba, że mieszka się w tłoczni Taktu. W każdym razie, płyta bez wątpienia, niczym olej kujawski, pochodziła z pierwszego tłoczenia. Szydło wyszło z pudełka gdy szukając nazwy wytwórni trafiłem na dwie wzmianki – produkcja: Kumka Olik i okładka: Mateusz Holak, czyli wokalista zespołu.

No tak. Kumka Olik jest świeżo po rozwodzie z Universal Music, rany się jeszcze nie zagoiły i chłopcy postawili na niezależność. Niestety, bardziej niż niezależnością pachnie to wewnątrzzespołową dyktaturą, która po zakończeniu kontraktu na wszelki wypadek nie ufa już nikomu kto nie jest członkiem zespołu. Nie chcę obrażać Kumki Olik, goście są pracowici, robią świetną muzykę, piszą niebanalne teksty, a i tak wciąż mają pod górkę. Życzę im jak najlepiej, wygląda jednak na to, że opracowanie graficzne płyty to nie jest coś, za co każdy sympatyk Photoshopa powinien się zabierać. W artystycznej duszy Holaka niewątpliwie drzemie talent, ale ten muzyczny nie powinien budzić graficznego.




Przyznaję, pomysł był. Zdjęcia archiwalne z rodzinnych albumów są nienajgorszym materiałem na stworzenie dobrego opracowania graficznego. Jednak spójność graficzna całego projektu jest ważniejsza od śmiesznej fotki dzieciaka z karabinem. A ta, niestety, poszła się kochać z wiatrem. Fatalnie dobrany krój pisma, niejednorodne odcienie niebieskiego koloru, nieprzemyślane rozmieszczenie tekstów, nadruk krążka w zupełnie innej stylistyce niż całe pudełko, nawet bigi (zagięcia papieru) wyglądają na ręczną robotę.



Poziom graficzny okładek Kumki Olik od czasów całkiem przyzwoitej „Jedynki” konsekwentnie spada w dół i obawiam się, że kolejna płyta będzie krążkiem Verbatima z tytułem zapisanym markerem (nie kojarzyć z pomysłowym „Steal this album” System of a Down). Muzyka na płycie jest słuszną dawką rocka i charakterystyczne riffy na pewno wpadną w ucho tym, którym nie przeszkadza głos wokalisty niczym dzieciaka przed mutacją. To jednak nie zmienia faktu, że czuję się jakbym płytę nabył na bazarze. Kumka Olik zaproponowała nowy koniec świata w projektowaniu okładek. Oby do niego nie doszło.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz